Swoją gruzińską przygodę rozpoczynamy od zwiedzania stolicy kraju, czyli Tbilisi. Nasz lot z Warszawy do Kutaisi jest w okolicach godziny 23.00, co oznacza, że w Gruzji będziemy nad ranem. Bilety autobusowe z portu lotniczego w Kutaisi do Tbilisi kupujemy prędzej online na http://www.georgianbus.com. Podróż małym busem trwa około 4h i w stolicy Gruzji jesteśmy o 10 rano. Bilety kosztują około 30zł.

Swój nocleg w Tbilisi znaleźliśmy na Airbnb i mając kłopot ze znalezieniem owego mieszkania na miejscu, przypadkowo trafiliśmy do jednej z lokalnych knajp, której właściciel pomógł nam i poczęstował owocami i winem. Oczywiście w zamian nic nie chciał, a nawet obraziłby się, gdybyśmy zostawili jakiekolwiek pieniądze.

Po zostawieniu naszych plecaków w pokoju, udajemy się w stronę Placu Wolności, przy którym mieści się ratusz i złota kolumna św. Jerzego – patrona miasta. Po drodze napotykamy się na Muzeum Narodowe, Muzeum Sztuki oraz Teatr. Przy ulicy porozkładane są małe straganiki, gdzie można kupić m.in. książki w różnych językach. Niedaleko znajduje się Sobór Trójcy Świętej –jest ona największą budowlą sakralną w całym kraju. Idąc w kierunku opery, napotykamy budynek parlamentu, po czym kierujemy się na Most Pokoju, który zaskakuje swoją nowoczesną formą. Przechodząc na drugi brzeg rzeki Kura, postanawiamy skorzystać z kolejki linowej, znajdującej się przy Parku Rozrywki, by móc podziwiać Twierdzę Narikala i mieć świetny widok na panoramę całego miasta.



Stąd dokładnie widać starówkę Tbilisi, barwne dachy budynków i Most Pokoju. Na górze znajduje się również świątynia Świętego Mikołaja i ogromny pomnik ‘Matki Gruzji’, wybudowany na cześć 1500 rocznicy założenia miasta. Wspaniałe widoki są także gwarantowane, jeśli zamiast kolejki wybierzemy pieszą wędrówkę.


Schodząc na dół, napotykamy się na małą budkę, która sprzedaje gruziński alkohol i lokalne przysmaki. To tutaj pierwszy raz mamy do czynienia z ‘czaczą’ – wódką gruzińską. O ile mogę pić polską wódkę, to ta okazała się być dla mnie naprawdę mocna i tylko ja z naszej trzyosobowej ekipy pozostaję na lodzie z butelką wody. Kupuję za to czurczchelę – wygląda dość dziwnie – moje pierwsze skojarzenie to kokon oblepiony masą kajmakową, wiszący na sznurku. Tak naprawdę jest to gruziński przysmak wykonany z winogron i orzechów, który nie zawiera ani grama cukru, a i tak jest bardzo słodki. Czurczchele występują w różnych kolorach i różnych smakach, w zależności od sposobu przygotowania czy użytych bakalii.

Po drodze wstępujemy w centrum do jednej z restauracji, by zjeść porządny posiłek po intensywnym dniu. Decydujemy się spróbować chinkali – małych pierożków w kształcie sakiewek. Wewnątrz ciasta możemy znaleźć różnego rodzaju mięso, ser, ziemniaki czy grzyby. Zamawiamy pięć pierożków różnego rodzaju, tak na spróbowanie. Okazuje się, że pani kelnerka źle nas zrozumiała i zamiast pięciu małych pierogów dostaliśmy pięć dużych talerzy pierogów. Zabieramy je więc na wynos.

Smakujemy również chaczapuri –bardzo popularne gruzińskie danie/przekąska, którą stanowi puszysty chleb (trochę przypomina ciasto do pizzy), wypełniony serem. Do tego obowiązkowym jest skosztowanie gruzińskiego wina –jest po prostu przepyszne.

Po posiłku kierujemy się w stronę naszego mieszkanka, zahaczając po drodze o sklep spożywczy. Co przykuwa moją uwagę tutaj to fakt, że ekspedientka nie posiada kasy fiskalnej czy kalkulatora, a liczy na….liczydle. Takim, jaki pokazywała mi moja babcia z czasów szkolnych. Nie wiem dlaczego, ale był to uroczy widok, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.






